BITWA DUCHÓW
Na dłuższą chwilę zamilkł. Opierał się o parapet.
Nie patrzył na Sif.
A kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał
cicho – dużo ciszej niż wcześniej – i spokojnie... To był jednak spokój tego
rodzaju, który w rzeczywistości nie zwiastuje nic dobrego. Ani spokojnego.
— Mówili mi, że tydzień przeleżałem w śpiączce. –
Każde słowo wypowiadał powoli, jakby jego powiedzenie sprawiało mu ból. – Że
byłem odcięty od świata i otaczającej mnie rzeczywistości. Byłem wyczerpany –
fizycznie i psychicznie. Twierdzili, że żyłem w ciągłym stresie, ryzyku, bla,
bla, bla... – Wzniósł oczy do nieba. – Wszystko, co dla mnie się liczyło, było
bezpieczne. I to było dla mnie najważniejsze. Gdybym wiedział... gdybym tylko
wiedział, że mnie okłamali... Nie pozwoliłbym...
Urwał.
Cierpienie wtuliło się w jego serce. W oczach, nagle
dziwnie zaczerwienionych, odmalował się ból. Zagryzł wargi. Na pół sekundy
przyłożył zaciśniętą pięść do ust. Przełknął ślinę.
Uspokoił się.
Jeden drżący, taki drżący, tak bardzo drżący oddech później
podjął swój monolog:
— On był moim jedynym przyjacielem. – Jego głos był
zduszony. – Jedynym, prawdziwym przyjacielem. Gdy się obudziłem... Wspomnienia
wracały do mnie powoli. Minęło kilka dni, zanim udało mi się posklejać
wszystko. Wówczas nie zdawałem sobie sprawy z tego, że udało mi się rozbudzić w
sobie magię jasną. Nie miałem pojęcia, że różdżka Gandalfa nie była zwykłą
różdżką... Że nie działała na mnie, bo... – zawiesił się na moment – Bo NIE MAM
serca – wyszeptał. – Nie wiedziałem, jak bardzo te dwie rzeczy pomogły mi w
osądzie sytuacji. Patrzyłem w Ich twarze. Widziałem, że czegoś mi nie mówią. –
Pokręcił głową, jakby zawiedziony. – Twarze kłamców. Uśmiechy strachu. Oczy...
morderców...
Zacisnął powieki. Odtwarzał to w pamięci. Po raz
kolejny... Na krew Sigurda, ileż razy on to już robił?
— Giol. Poszedłem na Giol. JEGO miało tam nie być.
Miał być bezpieczny. W Muspelheimie... Nie... nie spodziewałem się... Niczego.
Wszedłem na szczyt. – Otworzył usta. Oddech uwiązł mu w gardle. Zamknął usta.
Przełknął ślinę. – On tam był – wyszeptał. – Spętany łańcuchami, jak jakiś...
POTWÓR. Mój. Najlepszy. Przyjaciel. Leżał na ziemi, na boku... – Uniósł dłonie,
wlepił w nie wzrok. – Nim się obejrzałem, podszedłem do niego. Potrząsnąłem
nim. Moje. Dłonie. Były takie brudne... takie brudne od JEGO sierści. A on się
nie ruszał. Wołałem do niego. Fenrisulf, wstawaj. Fenrisulf, do cholery, czemu
nie wstajesz? Szarpałem go. Próbowałem go podnieść. Był taki... chudy.
Zagłodzony. I nie ruszał się. A ja klęczałem obok niego... Do dziś pamiętam
smak łez. Zapach jego... jego ciała. Fenrisulf – wołałem. Fenrisulf, czemu nie
wstajesz? Czemu. Nie. Wstajesz. Nie mogłem, nie chciałem, nie potrafiłem
zrozumieć... że on nie żyje. Fenrisulf. Martwy. Zabiłem go. Zginął z mojej winy...
Zaczerpnął głęboko powietrza. Zadrżał.
— W miejscu, gdzie leżało jego ciało, powstały z
czasem dwie rzeki, które istnieją do dziś. Pewnie je znasz… Narodziły się z
imionami Vál i Víl. Nadzieja… i Rozpacz.
Oderwał wzrok od swoich dłoni. Spuścił ręce.
I wreszcie popatrzył na Sif. Zrobił to w taki
sposób, jakby dopiero teraz ją zauważył. Jego oczy mówiły wszystko – były jak
otwarta księga, jak lustro, przez które można zajrzeć do jego wnętrza.
— Płaczesz,
Lady Sif? – zapytał.
Ale JAK zapytał... Jakby nic innego nie liczyło się
na świecie.
Dopiero teraz, gdy Loki skończył opowiadać, Sif
zdała sobie sprawę z tego, że po jej policzku spłynęła jedna, jedyna łza.
Zrozumiała, że gdyby mogła cofnąć czas, nigdy nie zadałaby Lokiemu tamtego
pytania.
Iluzjonista przechylił głowę, przyglądając się jej z
uwagą.
— Płaczesz
nade mną? Głupcem z Jotunheimu?
Dziewczyna pokręciła głową. Wytarła mokry policzek
wierzchem dłoni.
— Przestań,
Iluzjonisto. Nie mów tak.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Pozbawiony
radości.
— Nie warto,
Sif. Uwierz mi, nie warto.
Wojowniczka zmierzyła go pozbawionym wyrazu
spojrzeniem.
— Będę z tobą szczery. Nie martwię się Jormungandem
– powiedział. – Tylko... Ragnarökiem. I wspomnieniami, jakie we mnie obudził.
Możesz mnie osądzać, możesz patrzeć na mnie jak na zwyrodniałego potwora,
którym poniekąd jestem, ale... – urwał i odetchnął głęboko. – Wszystko, o czym
ci opowiedziała Hyrrokkin, zdarzyło się po śmierci Fenrisulfa. Czy tam Fenrira.
Niewiele osób jednak wie o mojej... naszej zażyłości.
Wzruszył ramionami, jakby to było dla niego bez
znaczenia. Uśmiechnął się kpiąco. Tylko jego oczy nie kłamały – zasnute mgłą
cierpienia, wywołanego bolesnymi wspomnieniami.
Sif wyciągnęła rękę w jego stronę i zacisnęła dłoń
na jego ramieniu. Chciała mu w ten sposób dodać otuchy. Przekazać mu tym
gestem, że ona jest z nim, że on może liczyć na jej pomoc.
—
Iluzjonisto...
Chciała mu coś powiedzieć. Chciała tyle rzeczy mu
teraz powiedzieć. Nagle jednak wszystkie wydały jej się nieodpowiednie, nie na miejscu... Nagle ktoś
odwrócił do góry nogami jej słownik i wysypał z niego wszystkie właściwe słowa.
Nagle zrozumiała, że prawdopodobnie nic nie jest w stanie złagodzić jego
cierpienia. Na czarny wiatr, co ona mogłaby mu powiedzieć?
Loki popatrzył na jej dłoń spoczywającą u niego na
ramieniu. Zacisnął wargi, niepewny, co ma o tym myśleć. Jego wściekłe, palące
spojrzenie powędrowało jednak dalej... Już otwierał usta, by warknąć na Sif coś
niemiłego, gdy wtem... ich oczy odnalazły drogę do siebie. Wypuścił powietrze,
nie powiedziawszy ani słowa, a wraz z nim ulotniła się cała jego zła energia.
Spojrzenie złagodniało.
I wtedy zrozumiał, że już nie mógłby zrobić Sif
czegoś takiego. Nie byłby w stanie po raz kolejny jej skrzywdzić... nie JEJ.
Wreszcie zrozumiał, że Sif jest jego przyjaciółką.
Kąciki jego ust lekko uniosły się ku górze. Stłumił
śmiech w sobie.
— Miło nam się gawędzi, milady – odezwał się,
kręcąc głową z pewnego rodzaju politowaniem – ale jeszcze chwila, a ucieknie
nam herbatka z Nieumarłymi.
Cały czar w jednej sekundzie
prysł.
Loki na powrót nałożył swoją maskę. Ruszył w stronę
wyjścia, nie odwracając się nawet, by sprawdzić, czy dziewczyna idzie za nim...
Wszyscy wojownicy gromadzili
się w olbrzymim holu przed bramą główną. Uzbrojeni, ustawieni w szykach
przed swoimi dowódcami. Pragnienie rozlewu krwi było niemalże namacalne.
Adrenalina zdawała się wręcz buzować w żyłach berserkerów. Jedni młodsi, inny
starsi – wszyscy gotowi do walki – stali tam i czekali na nadejście
przeznaczenia. Wiele dusz miało być dzisiaj zabrane przez walkirie,
aczkolwiek...
To był dobry dzień
by umrzeć.
—
Gdzie on jest? – usłyszała Sif tuż obok siebie.
Obróciła się w siodle i dostrzegła
za sobą Fandrala, prowadzącego swojego konia. Nawet jeżeli był zirytowany
obecną sytuacją, to nie dawał tego po sobie poznać. Na widok Sif na jego twarzy
wykwitł szeroki uśmiech. Dziewczyna mimo woli odwzajemniła go. Wzruszyła
ramionami.
— Nie mam pojęcia – odpowiedziała,
bo doskonale zdawała sobie sprawę z tego, o kogo Fandral pytał. - Ostatni raz
widziałam go w wieży.
Wśród tego całego zgiełku brakowało
tylko jednej osoby.
Jak zwykle.
Sif zsiadła ze swojego siwka i
podeszła do Fandrala. Splotła ręce na piersi.
— Boisz się? - spytała.
Blondyn parsknął śmiechem.
— Ja? Bać się? Lady Sif, jestem
jednym z trójki najsłynniejszych wojowników w całym Wszechświecie. Czego
miałbym się bać?
Sif przełknęła ślinę. Fandral
powiedział o TRÓJCE wojowników. Tak, jakby nie brał dziewczyny pod uwagę...
— Wiesz, Fandral, ja zawsze czuję
strach przed nadchodzącą walką. Nigdy nie mam stu procent pewności siebie... -
urwała, gdy nagle zdała sobie sprawę z tego, że blondyn skrócił dzielący ich
dystans.
Poczuła na skórze jego ciepły
oddech. To na ułamek sekundy ją rozproszyło. W ostatnim czasie tak często jej
kark muskał oddech Lokiego, że już zdążyła się przyzwyczaić do tego uczucia...
Było ono jednak inne od tego, co czuła teraz. Tylko co było nie tak?
— Naprawdę? - odezwał się cicho
wojownik.
Podniosła wzrok i skupiła się na
jego oczach o tak niesamowicie błękitnym, czystym kolorze. Patrzyła na niego.
Odczuwała. Myślała. Co było nie tak?
Fandral wyciągnął rękę w jej stronę
i delikatnie, tak bardzo delikatnie, odgarnął jej z twarzy parę kosmyków
włosów. Pogładził ją po policzku. Skupiła się na jego dotyku – dotyku, który
powinien wywołać w niej silne emocje... ale coś było nie tak.
— Sif... wszystko w porządku?
Westchnęła.
— Nigdy nie wiesz... - podjęła, ale
zaraz urwała. - Możesz przecież zginąć. Może walkirie po ciebie nie przybędą.
Może będziesz patrzeć, jak twoi bracia umierają... Skąd możesz wiedzieć, co się
wydarzy?
Fandral pokręcił głową, a przez ten
gest przemawiała czułość. Uparcie bawił się pasmem jej włosów, nawijając je na
palec i puszczając.
— Za dużo myślisz – powiedział. -
Po prostu postaraj się nie zginąć, dobrze?
Uśmiechnęła się lekko. Odsunęła się
od niego, zrywając tę więź, która przez moment ich łączyła. I w tym samym
momencie zrozumiała, CO BYŁO NIE TAK.
Oddech Fandrala był przyjemnie
ciepły, a nie zimny i kłujący, nie drażniący, nie atakował jej skóry, tylko
delikatnie łaskotał. Jego niebieskie oczy patrzyły na nią z pewnego rodzaju
czułością – nie miały tajemniczego, przeszywającego spojrzenia,
przyprawiającego ją o niepokój. Jego dotyk nie wywoływał w niej dreszczy, nie
czuła strachu...
Dosiadła konia. Fandral nie był
Lokim. Powinna wyrzucić to z pamięci. Fandral nie był Lokim. Powinna przestać o
tym myśleć. Fandral. Nie był. Lokim. Zaczęły ją nękać złe przeczucia...
Nagle salę przeszył huk, który
sprawił, że wszyscy zgromadzeni zamilkli.
Przez jedne z bocznych drzwi
wmaszerował obiekt jej rozmyślań. A tuż za nim, jak cień, posuwał się Vivian –
jego pół-pająk, pół-skorpion – wzbudzając wśród wojowników okrzyki zdumienia.
Serce Sif zabiło mocniej. Źle, źle,
źle...
Jednak gdy Loki zaczął się zbliżać
w jej kierunku, wtedy dostrzegła gwałtowną zmianę, jak w nim zaszła. I w tym
momencie poczuła się tak, jakby jej serce się zatrzymało. Bowiem osoba, z którą
wcześniej rozmawiała, która się przed nią otworzyła i podzieliła swoim
cierpieniem, znikła bezpowrotnie.
TO było prawdziwe oblicze Lokiego,
Mistrza Kłamstw.
Szedł przed siebie. Taki dumny,
taki bezwzględny. Jego maska powagi, którą wiecznie utrzymywał na twarzy,
powoli kruszyła się, ustępując miejscem pogardzie, mieszającej się z władczą impertynencją.
Zimne spojrzenie powoli przesuwało się po twarzach wojowników, jakby oceniając,
szukając ofiary, a jego oczy... Na czarny wiatr, jego oczy! Budziły grozę. Były
mocno podkreślone czarną kredką – czerń oblekała jego powieki, czerń tak dobrze
wpasowała się w jego skórę, czerń była nieprzenikniona, niczym maska. Równie
dobrze mógł założyć maskę. Ale nie... Wysmarował się czernią. A ta czerń tak
bardzo budziła grozę.
Przez ramię miał przerzucony
skórzany pas, a do niego przypięty cały arsenał broni. Noże do rzucania,
długie, krótkie... Sztylety do miotania, zapewne wzmocnione magicznie.
Wszelkiego rodzaju shurikeny. Chakramy, niebezpiecznie połyskujące. Na plecach
miał przymocowane dwa, skrzyżowane ze sobą kopisy. Przy pasku przyczepił swój
ulubiony, magiczny sztylet.
To, co Loki ze sobą zrobił było tak
bardzo bezlitosne. Niczym policzek, wymierzony w te resztki nadziei, tlące się
w Sif – nadziei na to, że on może faktycznie posiada zdolności Odczuwania.
Płomienie jednak zgasły, pogrzebały ze sobą nadzieję. Loki zrobił się
niebezpieczny – to mało powiedziane. Posiadał zabójczy zestaw ostrzy – to nic.
Najbardziej okrutne było to, że Loki w tak krótki czasie... przeobraził się w
broń.
Stał się żywą, pozbawioną ludzkich
uczuć bronią.
Zatrzymał się mniej-więcej na
środku. Tłumek wokół niego rozstąpił się, z należytym mu szacunkiem. Powiódł
wzrokiem po zgromadzonych... Teraz odgadnięcie koloru jego oczu było jeszcze
trudniejsze.
Jego górna warga lekko drgnęła.
Grymas czystego obrzydzenia wykrzywił mu twarz na ułamek sekundy. Z
zadziwiającą łatwością i zręcznością, o jaką większość wojowników nigdy by go
nie posądzało, wdrapał się na grzbiet Viviana. Przez krótki moment tkwił w
bezruchu, cały spięty, próbując zachować równowagę na chybotliwym cielsku
pająko-skorpiona. W końcu stanął w rozkroku, ręce splótł na plecach, odetchnął
głęboko... rozluźnił się. Teraz znacznie górował nad wojownikami, tak że
wszyscy mogli go dostrzec. Jego spojrzenie przepłynęło po twarzach
zgromadzonych, niczym fala lodowatych wód Gandviku. Czekał.
Niektórzy zrozumieli jego aluzję.
Zsiadali z koni, posłusznie się przed nim korzyli... Jednak wciąż nie wszyscy.
— Na kolana – warknął władczym
głosem.
Dopiero teraz, gdy wyraźny rozkaz
padł z ust Lokiego, każdy wojownik posłusznie, w ciszy, upadł na prawe kolano i
przyłożył pięść do serca. Na twarzy iluzjonisty pojawił się błysk tryumfu.
— Idealnie... – wyszeptał.
Nikt nie śmiał wydać z siebie
jakiegokolwiek dźwięku. Szept Lokiego słychać było wyraźnie w każdym zakamarku
olbrzymiego holu. Było w tym coś przerażającego.
—
Powstańcie – mruknął w końcu, niechętnie. – Za chwilę wyruszymy na
wojnę, jak wiecie.
Pająk ruszył przed siebie. Loki
lekko zachwiał się, ale zaraz jednak odzyskał równowagę. Zaczął lawirować
miedzy zebranymi wojownikami, a każdy z obrzydzeniem odsuwał się od
obrzydliwego potwora.
—
Od tego, czy wygramy, będzie zależało wszystko. – Na moment urwał. Spuścił
wzrok, myślał intensywnie. – Wiem, że was okłamałem – podjął. – Robiłem to
jednak w dobrej wierze. Nie oczekuję od was przebaczenia, bo też nie proszę o
nie. Nie oczekuję od was zrozumienia, bo sam na waszym miejscu nie obdarzyłbym
nim siebie. Oczekuję tylko jednego: że nie zlekceważycie naszego wroga.
Zrobił
dłuższą pauzę, w czasie której uważnie przyjrzał się twarzom otaczających go
wojowników. Nie umiał jednak odczytać z nich niczego przydatnego.
—
Wydawało mi się, że robię dobrze... – wyznał, wzruszając ramionami. –
Popełniłem jednak błąd. – Parę osób parsknęło śmiechem. Loki uniósł rękę,
uciszając swoich słuchaczy. Na jego ustach błąkał się uśmiech. – Po raz kolejny
– zaznaczył. – Tym razem nie mam nic na swoje usprawiedliwienie... Każdy z was
tutaj zebranych doskonale wie, jak bardzo swego czasu pragnąłem tronu. –
Wzniósł oczy do nieba. – Nie chcę mówić, że nie byłem na to gotowy. Nie będę
też jednak zaprzeczać temu, że zawiniłem. Mogę tylko obiecać, że POSTARAM SIĘ
być lepszym władcą.
Zatrzymał
się. Ponownie rozejrzał po zgromadzonych.
—
Teraz daję wam wybór. Możecie się wycofać, w każdej chwili. Mówię to dlatego, ponieważ
przeciwnik, z którym przyjdzie nam się zmierzyć, jest prawie nie do pokonania.
– Przełknął ślinę. – Prawda jest taka, że sprowadziłem was tu na pewną śmierć.
Wielu z nas zginie tego dnia. Do was więc należy decyzja: zostańcie i walczcie
– za Asgard, za Wszechświat, czy inne przekonania tyczące się wyższego dobra. –
Wywrócił oczami. – Albo odejdźcie. Tym razem nie oczekuję niczego...
Powiedziawszy
te słowa, będące bardziej przeprosinami, przyznaniem się do winy, niż przemową
zagrzewającą do walki, zeskoczył z grzbietu potwora, po czym odwrócił się i
ruszył w kierunku bramy. Próbował zignorować wybuch rozmów, jaki nastąpił zaraz
po jego przemówieniu. Szedł przed siebie, wytrwale, aż nagle...
Kilkunastu
wojowników zastąpiło mu drogę. Na ich czele stał jakiś młodzieniec o brązowych,
pół-długich włosach, z charakterystycznymi, oryginalnymi zielonymi pasemkami.
Niektóre pasma miał splecione w warkoczyki.
Uniósł
wysoko rękę.
— Cisza!!! – wrzasnął. – Zamilczcie,
wszyscy!!!
Część rozmów zaczęła jakby cichnąć, aż w końcu
wszyscy zgromadzeni zainteresowali się nowo powstałym zamieszaniem.
Zielono-włosy skłonił się szybko,
niedbale i od razu przeszedł do sedna sprawy:
— Loki, Wielki Władco, Królu mój,
panujący nad Dziewięcioma Światami... – zaczął, z nadmierną, sztuczną emfazą. –
Jakże to miłosiernie z twojej strony, że dajesz nam WYBÓR. – Chłopak rozejrzał
się po otaczających go towarzyszach. Rozłożył szeroko ręce na boki. – Nasz Pan
gra z nami w karty. Szkoda tylko, że na szali kładzie... nasze życia. – Spojrzał
Lokiemu prosto w oczy.
Iluzjonista nie spuścił z niego
wzroku ani na moment. Poczuł, jak jego dłonie same zaciskają się w pięści.
„Panuj nad sobą...” – upomniał się. „Ci ludzie mają przeżyć to spotkanie”.
— Wiesz czego MY oczekiwaliśmy,
przychodząc tu za tobą? – kontynuował zielono-włosy. – Na pewno dużej dawki
adrenaliny, porządnej naparzanki i radości z wygranej… – Splótł ręce na piersi.
– Nie wiem, jak pozostali, ale ja na pewno nie spodziewałem się kiepskich przeprosin
– tutaj, przyznam szczerze, zostałem całkiem nieźle zaskoczony. Jeżeli zaś
chodzi o adrenalinę... w ostatnim czasie jej poziom wzrósł u mnie tak wysoko,
że jeszcze trochę, a chyba wybuchnę.
Stojący wokół niego wojownicy
pokiwali głowami przyznając mu rację. Niektórzy się roześmiali.
Serce Lokiego zabiło mocniej. Będą
go zatem krytykować... Tak? TAK...?
— Z pierwszego punktu zatem
wywiązałeś się, Panie – powiedział zielono-włosy, rozwiewając wątpliwości
iluzjonisty i wprawiając go w nie lada zdumienie. – Daj nam jeszcze możliwość
wzięcia udziału w dobrej walce i poprowadź nas do wygranej, a wszyscy będą
zadowoleni. Mam rację?!
Rozległy się okrzyki radości,
popierające go.
Usta Lokiego powolutku rozciągnęły
się w iście parszywym uśmieszku. Na jego twarz padł cień samozadowolenia...
Niepokój natychmiast się oddalił.
— A teraz, Wasza Królewska Mość –
podjął zielono-włosy, ponownie uciszając wszystkich. – Może rzucisz nam
wreszcie parę słów zagrzewających do walki?
Wojownicy ponownie huknęli
przytakująco. Szybko jednak umilkli i zamarli w oczekiwaniu na to, co powie
Loki.
Władca przejechał wzrokiem po
zgromadzonych.
— Moi drodzy... – wymruczał, głosem
dalekim od przyjemnego. – To będzie prawdziwa rzeź.
I znów wszyscy wybuchli radością.
Loki wprawdzie nie zaznaczył, na kim owa „rzeź”
zostanie dokonana, ale... kogo to teraz obchodziło?
Vivian szedł przed siebie, środkiem szerokiego
traktu. Z rozwagą stawiał kroki, a było to niezmiernie trudne, zważając na
liczbę jego odnóży. Klucz tkwił w tym, by nie nadepnąć na żaden z drewnianych
bloczków. Tak powiedział mu Pan. A Pan był mądry.
Wszędzie wokół otaczały go jego
podobizny, jego bracia... Choć dzięki oczom Pana teraz wiedział, ze tak
naprawdę to nie są jego bracia. To tylko iluzje. Niezwykle realne iluzje...
Obsypywane
gradem strzał. Padające na ziemię,
bez tchu. Niemal natychmiast rozpływające się w powietrzu.
Łuczników jednak nigdzie nie było
widać. Dobrze się ukrywali. Mgła była gęsta, a siarczysty deszcz dodatkowo
utrudniał orientację. Było mokro, zimno, ślisko... Gdzieś w oddali rozlegały
się grzmoty. Najgorszy z najgorszych dni, jaki Pan mógł sobie wybrać na bitwę.
Skały i kamienie, rosnące wzdłuż
traktu, były tak wysokie i tak gęsto rozstawione, że sprawiały wrażenie wąwozu
albo jakiegoś mistycznego labiryntu. Byłyby idealnym miejscem na kryjówkę
jakiejś partyzantki.
Vivian zauważył, że strzały padają
coraz rzadziej. Iluzje wokół niego też się przerzedziły... On jednak wciąż
szedł przed siebie. Bo tak kazał Pan. A Pan był mądry.
Powiedział Vivianowi, że ten jest
stworzony do wielkich rzeczy. Wysłał go pierwszego na pole bitwy, bo był silny
i potrzebny. Bo jako jedyny mógł dowodzić tą wspaniałą, tajemniczą armią,
stworzoną z niesamowicie realnych iluzji.
Vivian nie wiedział, co to znaczy
iluzja.
Był tylko zwierzęciem.
Wiedział jednak, co znaczy czuć. A
czuł się wspaniale, czuł się doceniony, czuł się ważny... Pan mu zaufał. Pan go
wybrał, ożywił i mu zaufał! I powierzył mu tak niezmiernie ważne zadanie!
Pan tak mówił. Że to zadanie jest
ważne. A Pan był mądry.
Vivian więc szedł przed siebie. A
gdy poczuł ostre ukłucie i dostrzegł, że i jego wreszcie dosięgły strzały, nie
pozwolił, by strach nad nim zapanował. Pan byłby zły, gdyby Vivian okazał się
być tchórzem.
Wyraźnie widać było, że Wrogom Pana
zaczyna brakować amunicji. Wciąż jednak strzelali... Strzelali tak długo, aż
wreszcie wszystkie iluzje padły martwe.
A środkiem traktu szedł Vivian. Z
jego pleców, grzbietu, nóg, całego ciała sterczały strzały, niczym kolczasta
zbroja.
Krwawił
jego dusza krwawiła.
Cierpiał
ale robił to dla swojego Pana.
Nie poddawał się, mimo że wzrok mu
się zamazywał. Nie próbował uciec, mimo że wkrótce miał zginąć. Nie przestawał
iść, mimo że ledwo trzymał się na nogach.
Wypełniało go szczęście. Był tak
bardzo, bardzo szczęśliwy...
Zatrzymał się. Zachwiał.
Strzały dopadły go, niczym horda
sępów. Opadły na niego, wbiły się w jego cielsko, osaczyły go. Deszcz mieszał
się z krwią... A strzały były wszędzie. W nim, na nim, wokół niego. Cała
ziemia, całe pole – usiane strzałami. A on jeden pośród tego wszystkiego.
Przepełniony szczęściem.
Zieleń w jego oczach gwałtownie
zbladła, ustępując czerni...
Vivian zatoczył się.
Wzrok mu się rozmazał.
Nogi ugięły się pod nim...
Upadł
na ziemię
w kałużę własnej krwi.
Życie powoli z niego wyciekło. Był
tylko zwierzęciem, ale czuł, że dokonał czegoś wielkiego... Pomyślał, że w
ostatnich chwilach obdarzono go miłością. Że wysłano go tutaj, by wypełnił
wspaniałą misję.
Do końca wydawało mu się, że jego
Pan tak naprawdę go kocha. Ale skąd Vivian miał znać prawdę? Przecież był tylko
zwierzęciem. Był naiwny...
Umarł
nie wiedząc, że w rzeczywistości
wysłano go tutaj
jako mięso armatnie...
Loki patrzył, jak Vivian umiera.
Żaden mięsień na jego twarzy nawet nie drgnął, gdy wyraźnie odczuł, jak
magiczna więź, która utworzyła się między nimi, która utrzymywała Viviana przy
życiu, zerwała się, niczym nić przecięta bez ostrzeżenia.
Główny trakt zadrżał.
Dwie armie zderzyły się ze sobą –
Draugrowie z Jotunami. Wyraźnie widział, jak Hyrrokkin skacze na jednego z
Nieumarłych i rozdziera mu gardziel. Olbrzymi nieśli ze sobą chaos... ich
lodowe strzały przebijały się przez zbroje Draugrów na wylot, zamrażały ich
ciała, paraliżowały, wyniszczały. Ich mroźny dotyk odbierał Draugrom życia,
powoli je z nich wysysając. Lecz i tak mimo tego wszystkiego... zdawali się być
bezsilni.
Żołnierze Yggry byli jak wykuci z
żelaza. Prawie niezniszczalni. Ich rany niemal natychmiast się zasklepiały, a
nawet z wyniszczonymi ciałami nieprzerwanie parli przed siebie i tratowali
wszystko, co tylko stanęło im na drodze.
Niektórzy wypadli z czeluści
labiryntu, spomiędzy skał obrastających trakt. Niczym huragan, naparli na armię
Jotunów, rozpętali piekło... W całym tym chaosie brakowało tylko Fenrira. Choć
ten drobny szczegół działał akurat na korzyść Lokiego.
Wiatr dmuchnął mu prosto w twarz,
mierzwiąc rozczochrane włosy. Przyniósł ze sobą zapach krwi, stali i rozkładu.
Loki zmarszczył nos, zniesmaczony.
Nagle jego wzrok przykuło
zamieszanie, jakie wybuchło po zachodniej stronie traktu. Zmrużył oczy... To
Hogun ze swoim oddziałem.
— Przygotujcie się... – mruknął Loki.
Stała przed nim drużyna Asów – w
pełnym uzbrojeniu, na koniach, gotowi do walki...
Jeźdźcy Apokalipsy.
Sif dosiadła swojego siwka. Obok
niej Fandral poprawiał siodło na swoim koniu. Milczeli. Wszelkie rozmowy wydawały
się być teraz nie na miejscu...
W końcu, gdy oboje już byli gotowi,
skierowali oba wierzchowce na przód ich oddziału – ustawili się na jego czele.
Znajdowali się na lekkim wzniesieniu, z którego widzieli cały przebieg bitwy.
—
Gotowy?
– spytała Sif, zakładając hełm.
Fandral skinął głową.
Popatrzył na nią poważnie... Deszcz sprawiał, że jego zbroja lekko połyskiwała.
— Sif – odezwał się. – Uważaj na
siebie...
W jego głosie odbiła się nuta
troski.
— Ty też – odparła.
Uśmiechnęła się, po czym zasunęła przyłbicę. Ściągnęła lejce.
—
Wszyscy
na stanowiska!!! – ryknął Fandral.
Pochyliła się. Przylgnęła do szyi
konia.
—
DO
ATAKU!!!
Ruszyła.
Jon wraz z grupą Asów ukrywał się między skałami.
Były one istnym labiryntem, nie miał pojęcia, jak Hogun, który nimi dowodził,
odnajdywał drogę. Wszyscy czekali na odpowiedni moment... Mieli wyruszyć zaraz
po tym, jak Hyrrokkin zaatakuje.
Jon wyciągnął z sakiewki przy pasie
kawałek kartki... Rozłożył ją, rozprostował. Na jego młodej twarzy pojawił się
uśmiech.
Miał przed sobą rysunek
najpiękniejszej istoty, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Eydis, jego bogini.
Jego ukochana. Spadła mu z nieba, niczym anioł, w najgorszych momentach jego
życia. Wyprowadziła go na prostą. Godzinami mógłby się wpatrywać w miodowy
kolor jej aksamitnych włosów...
—
Przygotujcie
się! – syknął Hogun.
Eydis nauczyła Jona, że nigdy
nie należy się poddawać. Nauczyła go posiadać nadzieję. Nauczyła go wierzyć. A
teraz Jon całym sobą wierzył, że pamięć o Eydis pozwoli mu przetrwać tę
bitwę...
Złożył kartkę i schował do kieszeni
wewnątrz kamizelki pod zbroją. Przy sercu. Przysiągł sobie, że gdy tylko wróci,
oświadczy się Eydis. Opowie jej o wszystkim, czego tutaj dokonał.
—
Do
ataku! – zawołał Wan.
Wszyscy ruszyli.
Dosłownie wypadli na pole bitwy.
Zakotłowało się, stal szczęknęła,
setki wrzasków rozdarło gardła mężczyzn... Jon chwycił mocniej swój topór i
zaatakował najbliższego z Draugrów. Odciął mu ten parszywy łeb niemalże za
pierwszym podejściem. W tym samym momencie poczuł, jak coś rozcina mu skórę na
ramieniu. Odwrócił się.
Chaos. Wszędzie wokół, wszyscy
walczyli, nie szło się odnaleźć...
Wbił topór w sam środek brzucha
gnijącego Nieumarłego. Przeciwnik lekko zatoczył się, po chwili jednak wyrwał
topór i cisnął go na ziemię. Zrobił parę kroków do przodu... Flaki wylały się z
jego wnętrzności, zdawał się tym jednak nie przejmować.
Jon cofnął się odruchowo,
obrzydzony. Szybko wyciągnął miecz. Jednym płaskim cięciem rozciął
przeciwnikowi gardło...
Odwrócił się, przechodząc w paradę.
Draugr, który wyrósł tuż przed nim, jak spod ziemi, skrzyżował z nim ostrze
swojego miecza. Wydobył z siebie coś na kształt gniewnego warknięcia, cofnął
się, po czym zaatakował z całą siłą... Jon szybko odskoczył, zrobił unik i
odparował atak.
Wspólnie rozpoczęli śmiertelny taniec.
Ciosy padały jeden za drugim, aż nagle, w pewnym momencie Jon dostrzegł idealną
okazję do wyprowadzenia finty. Zrobił zwód i... zaatakował.
BRZĘK!
Stal zderzyła się ze stalą.
Przeciwnik przewidział atak Jona i z dziecinną łatwością sparował. Jeden, błyskawiczny
ruch później podciął mu nogi w kolanach. Jon opadł na ziemię, zaskoczony.
Przewrócił się na plecy... Zdołał jeszcze poderwać miecz na sztorc, chcąc tym
znokautować Draugra, najwidoczniej go jednak nie docenił...
SZAST!
Jedno, gładkie machnięcie miecza
Nieumarłego wystarczyło, by pozbawić Jona broni. Chłopak poczuł, jak ostrze
wypada mu z ręki i zobaczył, jak przelatuje parę metrów dalej. Uniósł wzrok, by
napotkać spojrzenie przeciwnika.
Draugr kucnął nad Jonem, przycisnął
jego pierś kolanem tak mocno, że aż zabrakło chłopakowi tchu. Wyciągnął sztylet
– czarny, lśniący – i przystawił go do szyi Jona.
— Dam ci wybór – odezwał się wysuszonym, beznamiętnym głosem. –
Możesz być ze mną. Albo przeciw mnie.
Jon przełknął ślinę. Nie chciał
okazać mu strachu.
— Wybieraj, żołnierzyku – wycedził
Nieumarły, mrużąc złowrogo czarne, puste oczy.
Jon uniósł brodę, po czym splunął
mu na twarz.
Draugr zacisnął usta w wąską linię.
Ostentacyjnie starł plwocinę z czoła. Wytarł rękę o tunikę Jona.
—
Popełniłeś...
błąd.
Wbił mu sztylet w pierś. Jon
jęknął... Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Poczuł na policzkach oddech
Draugra.
— Zapamiętaj moje oczy, Asie.
Zapamiętaj mój głos... – Pokręcił sztyletem w ranie, wywołując u Jona spazmy
bólu. – Zapamiętaj dotyk tego ostrza. Zapamiętaj imię tego, z którego rąk
zginąłeś...
Chłopak zamrugał szybko, chcąc
odegnać ciemność. Wzrok na moment mu się wyostrzył. Zobaczył sylwetkę swojego
oprawcy nad sobą. Poczuł, jak Nieumarły wyszarpnął sztylet... Zadrżał. Stęknął
z bólu... Przeszyła go fala zimna.
—
Zapamiętaj
mnie, żołnierzyku – powiedział jeszcze Draugr. – Zwą mnie Chodząca Śmierć.
Powiedziawszy to, odszedł.
Zostawił Jona, wykrwawiającego się.
Jego głowa opadła na bok – charakterystyczne dla
niego zielone, zaplecione w warkoczyki kosmyki zsunęły mu się na twarz...
Jeszcze nigdy w życiu nie czuł tak olbrzymiego bólu. Tak przenikliwego zimna.
Tak wszechogarniającej pustki w umyśle.
Czy on... umiera?
Gdzieś w oddali, za mgłą, która
nagle przysłoniła mu wzrok, zobaczył zarys ciemnej postaci na skrzydlatym
koniu.
Czy to... już?
Tracił przytomność. Odzyskiwał ją.
Wszystko wokół niego ścieliło się czerwienią... Nie słyszał nic. Nie widział
nic. Nie myślał o niczym.
Nagle poczuł, jak ktoś do niego
podchodzi. Jak czyjeś dłonie odgarniają mu włosy czułym, ciepłym gestem.
Ey... Eydis?
Z rozrzewnieniem wspomniał jej
dotyk. Jej przepiękne, miodowe włosy. Jej uśmiech. Jej głos. Jej pocałunki...
Ciepło wypełniło jego wnętrze, gdy
poczuł, jak jakaś niewidzialna siła unosi go.
Zalała go fala światła – łagodnego i przyjemnego, dzięki któremu
cały ból zniknął.
Ogarnął go strach. Chociaż czuł
podświadomie, że nie ma czego się bać...
Usłyszał tętent kopyt. Przestworza
nad nim otworzyły się. Jasność i chwała wypełniły jego wnętrze. Wieczność
przywitała go.
„Jestem w domu” – pomyślał.
A potem była już tylko cisza...
Jeźdźcy stoczyli się ze wzgórza niczym lawina.
Kawalkada ta – mordercza, niosąca apokalipsę i zniszczenie – runęła na
Nieumarłych, atakując ich hałasem setek rozpędzonych koni; plujących pianą,
ociekających potem... A nadejście każdego jeźdźca zwiastował nieprzyjemny
szelest i szczęk zbroi, przywodzący na myśl zawodzenie ciężkich łańcuchów,
ciągniętych po chropowatej ziemi. Gnali przed siebie, wzbudzając do życia
dźwięki z najgorszych koszmarów – niosąc ze sobą piosnkę śmierci.
Niczym burza piaskowa, wchłonęli
Draugrów, zmieszali ich z błotem i wypluli bez życia na ziemię.
Teoretycznie, bez życia.
Sif zaszarżowała na pierwszego
lepszego przeciwnika. Po drodze szybkim machnięciem miecza odcięła głowę
Nieumarłemu, z którym walczył Volstagg. Uśmiechnęła się do niego w przelocie i
pognała dalej... Złapała za topór przypięty przy pasie – rzuciła nim, trafiając
niekoniecznie do celu, ale jednak... Draugr padł na ziemię, znokautowany.
Dziewczyna ścisnęła boki konia
udami i poderwała go w powietrze. Zgrabnie przeskoczyła nad dwójką walczących –
kątem oka udało jej się dostrzec zielone pasma we włosach jednego z
wojowników...
Błyskawicznie zeskoczyła z konia i wmieszała się między kilku
Jotunów. Dobyła glewii o dwustronnym ostrzu, zawirowała między Draugrami.
Widziała jednak, że jej legendarny „młynek” nie wywiera zbytniego wrażenia na
przeciwnikach. Wreszcie zdała sobie sprawę z tego, że ich szanse na wygraną
są... nikłe.
Mieczem zablokowała atak jednego z
Draugrów. Odepchnęła go od siebie, obróciła się. Parada. Cięła na odlew...
Zrzuciła z głowy hełm, który jej jedynie przeszkadzał. Zaatakowała ponownie,
sparowała... Odwróciła się.
BRZĘK!
Ostrze jej miecza skrzyżowało się z
ostrzem...
rapiera Fandrala.
Odetchnęła z ulgą. Blondyn posłał jej uśmiech.
—
Mówiłem
ci już, że jesteś najpiękniejszą Asynią we Wszechświecie?
—
Z
jakieś milion razy – odparła.
Obróciła mieczem nad głową
i... wbiła go tuż koło boku przyjaciela. Ostrze z głuchym chlupnięciem zatopiło
się w ciele przeciwnika.
Blondyn zadrżał.
— Ktoś za mną stoi, tak? – spytał
retorycznie.
Dziewczyna przekręciła miecz i
wyszarpnęła go. Krew Nieumarłego trysnęła na plecy Fandrala. Dało się słyszeć
odgłos ciała upadającego na ziemię...
—
Teraz
już nie – odparła Sif. – Wspominałam, że jesteś palantem?
—
Z
jakieś milion razy... – Na jego twarzy zagościł szelmowski uśmieszek.
Wojowniczka wzniosła oczy do nieba. Przebiegła obok przyjaciela i
złapała za uzdę stojącego w pobliżu konia. Już nawet nie dbała o to, czy to jej
koń, czy kogoś innego. Wskoczyła na niego, ściągnęła lejce.
—
Sif!
– usłyszała jeszcze głos przyjaciela.
Odwróciła się w siodle, by na niego spojrzeć –
akurat w tym samym momencie, w którym przebił kogoś rapierem na wylot.
—
Sif,
my przegrywamy... – zawołał.
Dziewczyna zacisnęła zęby.
Rozejrzała się wokół siebie szybko... I dopiero teraz naprawdę dostrzegła
przewagę, jaką mieli nad nimi Draugrowie. Gdyby dysponowali odrobiną magii...
Oddech uwiązł jej w krtani w
przypływie nagłego olśnienia. Nie chcąc tracić ani chwili, pognała konia.
Popędziła przed siebie, przytulona do mokrej od potu szyi rumaka, przeskakiwała
nad walczącymi, pilnie rozglądała się wokół siebie, aż nagle...
ŁUP!
Flara jaskrawego światła poniosła
się falą po polu bitwy. Podmuch mocy, który powalił większość wojowników na
ziemię.
Czarny rumak Sif stanął dęba,
prawie zrzucając ją z grzbietu. Nim opadł, dziewczynie udało się dostrzec
jedną, jedyną stojącą postać, pośród wszystkich tych znokautowanych wojowników.
Postać o szeroko rozłożonych na boki rękach, zdającą się wręcz emanować zielono
połyskującą mocą.
—
Loki...
– wyszeptała Sif, odetchnąwszy z ulgą.
Mistrz magii zadziałał w
przypływie desperacji. Początkowo chciał niezauważenie przemknąć się do bazy, w
której stacjonował Fenrir. Z czasem jednak, gdy zobaczył, jak bardzo jego armia
przegrywa, postanowił interweniować. To był impuls. To było coś poza planem. To
był błąd.
Teraz żałował, że to zrobił. Żałował, że był na tyle słaby, że nie
udało mu się jeszcze opanować mocy naturalnej, że nie umiał okiełznać tego
ognia, który tlił się w jego wnętrzu. Żałował, że ma tak niewiele broni.
Grupka ośmiu Draugrów otoczyła
Lokiego ciasnym kręgiem. Iluzjonista rozejrzał się bacznie wokół siebie, ocenił
swoje szanse...
Możliwość wygranej: 60%. Możliwość
ucieczki: 80%. Możliwość przeżycia: 20%.
Jego morale gwałtownie spadło.
Ręka sama powędrowała mu w kierunku
pasa z bronią... Lekko musnął palcami jeden z chakramów. To dla Nieumarłych
było niczym sygnał. Rzucili się na niego, wznosząc swoje bronie.
Iluzjonista zerwał z pleców obydwa
kopisy, obrócił się błyskawicznie wokół własnej osi, zamienił się w smugę barw,
stał się rozmazaną plamą... Ostrza zderzyły się ze sobą. Broń szczęknęła,
posypały się iskry. A Loki wirował, wirował, wirował, uderzał sztyletami na oślep
– był niczym stalowa, zabójcza chmura, przez którą nie sposób było się
przedrzeć...
Do czasu.
Jeden Nieumarły osunął się na
ziemię, bez tchu. Jeden kopis wypadł Lokiemu z dłoni. Jeden jego unik
wystarczył, żeby znalazł się w potrzasku.
Odskoczył. Rozpoczął walkę na odległość... Poszybowały ostrza.
Pozbył się chakramów. Pozbył się sztyletów. Dwóch przeciwników padło martwych,
jeden został ranny...
Kolejny zaraz doskoczył do Lokiego.
Magik poczuł, jak coś ostrego wbija mu się w brzuch. Syknął z bólu, nie poddał
się jednak. Kilkoma wyćwiczonymi do perfekcji ruchami rozbroił Draugra,
wykręcił mu ręce na plecach i przyciągnął do siebie, zasłaniając się nim, jak
żywą tarczą. Do jego gardła przystawił sztylet.
—
Stójcie!!!
– wycharczał. Nie miał już sił na dalszą walkę. Był nieludzko zmęczony.
Nieumarli zatrzymali się, nieco
zdezorientowani.
—
Ani
kroku dalej albo wasz kompan pożegna się z życiem!!!
Loki łapał się ostatniej deski
ratunku. Na razie jednak jego strategia skutkowała... Zauważył, że Draugrowie,
o których wcześniej myślał, że ich zabił, podnoszą się z ziemi i dołączają do
swoich towarzyszy. No, tak – w całym tym zamieszaniu Loki nie miał czasu na
odcinanie im głów.
— Zaprowadźcie mnie do swojego
dowódcy – mówił powoli – a nikomu nic się nie stanie...
Patrzył po twarzach przeciwników, czekając na jakąś reakcję.
Szukał strachu – ku jego utrapieniu nie mógł go jednak dostrzec. Paru Draugrów
uśmiechnęło się kpiąco, gdy wtem...
Ten, którego Loki trzymał jako
zakładnika, wbił mu łokieć w ranę na brzuchu. Iluzjonista zatoczył się, czując,
jak krew tryska mu ze szramy, niczym fontanna. Chwilę potem ten sam Nieumarły
zerwał Lokiemu z piersi jego pas z bronią, a kolejnym uderzeniem w brzuch
powalił go na ziemię.
Magikowi aż zrobiło się niedobrze od tego wszystkiego. Przechylił
się na bok, ściskając dłonią ranę... Zakaszlał, niemalże dławiąc się. Krwią.
Zobaczył, jak jeden z Draugrów
pochyla się nad nim, wyciągając jakieś długie, paskudnie wyglądające ostrze.
Przymierzył się do ciosu...
Loki po omacku zaczął szukać
swojego sztyletu. Wszystkie zaklęcia w jednej sekundzie wyparowały z jego
pamięci. Poczuł, jak ogarnia go panika. Jego oczy rozszerzyły się ze strachu,
gdy...
—
Stać!!!
– ktoś warknął.
Obydwoje, zarówno Loki jak i
Draugr, spojrzeli w kierunku, z którego doszedł głos... Iluzjonista ściągnął
brwi, gdy zobaczył, jak powietrze zaczyna falować, a po chwili z nicości
wyłania się cień, a z cienia...
—
Fenrisulf...
– Loki odetchnął z ulgą. – Ratujesz mi...
—
STUL
PYSK! – przerwał mu wilk.
Loki aż zadrżał, znokautowany
ostrymi słowami dawnego przyjaciela.
—
Me
imię. Brzmi. Fenrir – wycedził.
Iluzjonista odepchnął od
siebie Nieumarłego, po czym wstał – z trudem, ale wstał. Ściskał się ręką za
rozcięty bok... Czuł, jak palce nasiąkają mu krwią. Miał tylko nadzieję, że nie
pobrudzi mu się płaszcz.
—
Fenrir
– poprawił się. – Musimy...
—
Powiedziałem,
że masz się zamknąć, gnido. – Wilk oddychał ciężko, wpatrując się nienawistnym
spojrzeniem w Lokiego. – Której części polecenia nie zrozumiałeś?
Loki już otwierał usta, by coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili
ugryzł się w język. Tę walkę nie on miał poprowadzić. Postanowił poczekać na
rozwój wypadków.
— Niech nikt się nie zbliża! –
warknął Fenrir. Wokół ich dwójki uformował się krąg wojowników, stworzyli im
arenę. – Czas na zemstę, Szalony. Plugawy Zdrajca... – wysyczał.
Zaczął się powoli zbliżać w
kierunku magika.
—
Nie
chcę z tobą walczyć, Fenrir – powiedział powoli Loki. Ostrożnie dobierał każde
słowo.
—
W
takim razie zginiesz... Weź broń!
—
Nie.
Porozmawiajmy.
—
Weź
broń!!!
Loki przestąpił z nogi na nogę.
—
Nie
będę z tobą walczyć... Nigdy bym cię nie skrzywdził, nie rozumiesz?
—
ZAMKNIJ
SIĘ I WEŹ TĘ CHOLERNĄ BROŃ!!! – ryknął Fenrir.
Loki zdawał się być jednak
niewzruszony.
— Daj mi szansę. Tak, jak
kiedyś – mówił. Zdał sobie sprawę z tego, że nikt już nie walczył. Wszyscy się
im przysłuchiwali.
—
Weź
broń... – głos Fenrira ścichł.
Loki przełknął ślinę. Był gotowy na
wszystko.
—
Nie –
wyszeptał. – Nigdy.
W tym momencie Fenrir skoczył.
Wybił się w powietrze, wyciągnął przed siebie łapy,
celując nimi w pierś Lokiego. Jego białe oczy lśniły na tle szarej sierści –
nie sposób było odczytać z nich jakichkolwiek uczuć.
Iluzjonista odetchnął. Puścił krwawiący bok i rozłożył ręce
szeroko na boki – tak, jakby chciał kogoś przytulić. Zacisnął powieki. Na jego
twarzy zatańczył blady uśmiech.
A Fenrir, przekonany, że to iluzja, z całą swoją siłą uderzył w
niego.
Obydwoje runęli na ziemię. Pył
wzbił się w powietrze. Rozległo się głuche dudnienie.
A potem śmiech. Lokiego.
— Ał, ał, ał... – zajęczał, śmiejąc
się. – Moje plecy. Moja głowa... Mój brzuch. – Na moment urwał, by wytrzeć
twarz z kurzu. – Moje wszystko!
Otworzył oczy, by napotkać spojrzenie Fenrira. Wilk przygniatał go
całym ciężarem swojego ciała. W jego mlecznobiałych ślepiach czaiła się jednak
niepewność... i cień wspomnień.
—
To
jak, Fenrir, zabijesz mnie? – rzucił Loki beztrosko.
Jak zwykle nonszalancki. Niczym nieporuszony.
Rozbawiony sytuacją, która nigdy nie powinna być dla niego zabawna. Fenrir
poczuł, jak coś w jego martwym sercu zaczyna się topić...
Loki jednak nagle przestał się
śmiać.
— Naprawiłeś mnie. Pamiętasz? –
powiedział cicho. Jego oczy zaszkliły się. – Ja też mogę cię naprawić. Tylko mi
na to... pozwól.
Fenrir milczał. Myślał intensywnie.
— Dobrze – mruknął w końcu. –
Ostrzegam cię jednak: lepiej, żeby to, co masz do powiedzenia, było warte
całego zachodu...
---------------------------------------------------------
Välkommen!
Wracamy na znajomą drogę. Jedyne, co mam do powiedzenia po tym rozdziale, to: Loki jest popieprzony. Dziękuję za uwagę.
Jestem Wam wdzięczna za każdy komentarz - nawet nie wiecie, jak bardzo podbudowują mnie one na duchu :). Jeżeli coś jest nie jasne (albo po prostu chcecie o coś zapytać) śmiało zadawajcie pytania! Z chęcią odpowiem na każde :D. À propos pytań - jak sądzicie, jak przebiegnie rozmowa Lokiego z Fenrirem? Czy nasz ulubiony kłamca podejmuje dobrą decyzję? Czy Fenrir... nie prowadzi go w pułapkę?Czekam na opinie, odpowiedzi i wszelakie komentarze! :)
Hej då!
Pierwsze część wzruszająca i to bardzo. Aż mi Lokiego było szkoda. I jego relacja z Sif widać, że przeszła wyraźnie na wyższy poziom, skoro cierpiący na znieczulicę Loki nazwał ją swoją przyjaciółką.
OdpowiedzUsuńPrzeprosin po Lokim to ja się nie spodziewałam i jakoś trudno mi uwierzyć w jego obietnice. Ciekawe czy ich dotrzyma, czy to tylko taki chwyt jak kandydaci przed wyborami na prezydenta :P I ten zielonowłosy facet, szkoda mi go. Marnie skończył.
A z cena z Vivian była przerażająca, smutna, wzruszająca, a jednocześnie nerwa brała. Biedny potworek, ale przynajmniej zginął szczęśliwy, bo Pan go (niby) kocha. Przeklęty, cierpiący na znieczulicę Loki :(
I ja nie wiem czy mi cos umknęło, ale czy między Sif, a Fendralem coś jest bądź było? Nie trudno było się zorientować, że Fendral żywo zainteresował się Sif, ale ona też coś do niego czuła, bo tutaj się trochę pogubiłam.
I owszem Loki jest szurnięty, ale to było wiadomo od dawna. W sumie to co innego można robić, gdy śmierć staje przed oczami? Nic innego tylko się śmiać, bo płakać to nie ^^
Rozdział światny. Bardzo mi się podobał. To już 13, a ty wciąż trzymasz poziom, nie spóźniasz się z publikacjami, a mi po każdym rozdziale odżywa zafascynowanie twoim opowiadaniem, Lokim i innymi postaciami. To coś niesamowitego. Chyba nigdy mi się to nie znudzi :D
Pozdrawiam!
Ana
Bardzo dziękuję za taką wyczerpującą odpowiedź i cieszę się, że rozdział przypadł go gustu :')
UsuńJeżeli chodzi o Fandrala i Sif - ich relację na razie pozwolę sobie pozostawić bez komentarza... poczekamy, zobaczymy.
hahahah...zakończenie rozdziału powaliło mnie wręcz na kolana. Nie spodziewałam sie zupełnie, że Loki i Fenir padną sobie w ramiona, co wyglądało poczatkowo bardzo poważnie...powitanie dość wzruszające...ale coś mi mówi, że obaj się zmienili i nie od razu będą w pełni sobie ufać, a może sie jednak mylę i wilk będzie jedynym sprzymierzeńcem lokiego i odwrotnie... hmmm...
OdpowiedzUsuńświetnie budujesz napięcie, świetnie zarysowujesz relacje pomiędzy bohaterami, widzę, że Fandral pała czymś więcej do Sif, a ona nie chce tego zauważać, woli traktować go jak przyjaciela, odsunąć się...bo to Loki ją intryguje, chyba Sif bardziej od przyjaźni, zaczyna zdradzać pewne uczucia do boga Kłamstwa.
Hmmm....i znów wzdycham i sie zamyślam, jak to pięknie widzieć te rozsterki, a moze tylko ich namiastki, wszystko dzięki temu nabiera dodatkowego smaczku. Podobały mi sie sceny walki, śmierć Jon'a i szczególnie współpraca sif i Fandrala w walce, swietna sprawa i do tego z żarcikiem - idealnie.
Czekam na jeszcze
pozdro
Czytając rozdział się popłakałam. W głębi siebie myślę: Loki przeżyje czy nie. Fenrir! Nie rób mi tego! Twoja opowieść jest wspaniała. Perfekcyjna! Kocham ten blog.
OdpowiedzUsuń